Troszkę w innym klimacie niż zawsze zapraszamy Was dzisiaj na relację z naszej dziesięciodniowej podróży po Laosie 🙂 Plan mieliśmy dość napięty, przemierzyliśmy praktycznie cały kraj, tuż po tym jak wyjechaliśmy i zanim znów powróciliśmy do Tajlandii (ale na ten wpis jeszcze potrzebujemy troszkę czasu) 🙂 Jak zwykle przywieźliśmy całą masę wspomnień i zdjęć… z których nie tak łatwo wybrać to, co tu pokazać, by nie było tego zbyt dużo 🙂
***Jeśli chcecie zajrzeć na relacje z naszych pozostałych podróży to na końcu wpisu przygotowaliśmy mały skrót 🙂
Laos urzekł nas swoim spokojem, przemiłymi ludźmi, kolonialną architekturą, niesamowitymi świątyniami, niezagospodarowanymi, pustymi przestrzeniami i zapierającymi dech w piersi wschodami i zachodami słońca nad Mekongiem. Mamy nadzieję, że i Was uda się oczarować… i dotrwacie do końca 🙂
Do Laosu dostaliśmy się wyjeżdżając lokalnym autobusem z Chiang Rai do przejścia granicznego – Chiang Khong – Huay Xai. W zasadzie to bez większych niespodzianek dostaliśmy wizy on arrival (w przeciwieństwie do przemierzania granicy Tajlandii z Kambodżą – tu wspomnienie – https://www.magiaobrazu.com/fotografie-z-podrozy-kambodza/ ) . I tak z pieczątką w paszporcie udaliśmy się na dwudniowy rejs Mekongiem – z Huay Xai do Luang Prabang. Jest to jedna z najbardziej znanych „atrakcji” w Laosie, bardzo popularna wśród turystów (łódka była pełna po brzegi 🙂 ). Całe dwa dni leniwego spływu, podczas którego oprócz podziwiania przepięknych widoków – zieleni gór i wiosek, błękitnego nieba i złotych nadrzecznych plaż, można również nieco podejrzeć życie mieszkańców kraju, bo toczy się ono głównie wzdłuż Mekongu, jest to też największa sieć komunikacyjna. Łódka miała bardzo wiele przystanków, podczas których Laotańczycy wsiadali i wysiadali by dostać się do innej miejscowości.
Podczas rejsu mieliśmy obowiązkowy przystanek na noc w Pakbeng. W obawie przed brakiem noclegu (bo wioska jest to mała, a turystów na łódce sporo…) zarezerwowaliśmy wyjątkowo wcześniej pokój przez Booking. Okazało się, że niepotrzebnie – już na brzegu czekała cała masa osób z propozycją noclegu… w lepszej cenie niż nasza 😉 Tuż po zmroku turyści się rozeszli i czuliśmy się jak w maleńkiej wiosce wśród samych lokalsów. Wokół było sporo knajpek i garażowych sklepików (najwyższy czas by zaopatrzyć się w Laotańską Lion Whisky 🙂 ).
Po pierwszej nocy w Laosie musieliśmy(!) wstać na pierwszy wschód słońca w tym kraju… i cóż… przywitały nas mgły i nieco inny klimat niż się spodziewaliśmy, ale to też miało swój urok! Kilka zdjęć, szybkie śniadanie i można było płynąć dalej. Choć długo zastanawialiśmy się czy i o której wypłyniemy… W Laosie czas płynie nieco inaczej, nikt nie miał pojęcia, o której godzinie powinniśmy pojawić się na łódce.. a to 8:00, 9:30, a może 10:30… Jeśli podróżuje się w grupie, to warto przyjść już o 8:30 lub wcześniej, aby usiąść razem… wypłynęliśmy ostatecznie o 9:30.
Jaskinie Pak Ou kryją w sobie tysiące posążków Buddy i są bardzo popularnym celem wycieczek z Luang Prabang.
Tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do Luang Prabang. Oczywiście nie do centrum miasta (jak to było kiedyś), ale daleko na obrzeża, wszystko po to, aby kierowcy songthaewów (laotańskich taksówek) mogli zarobić swoje 😉
Plecaki ciągle na plecach ważą swoje, kiedy przechadzając się uliczkami miasta szukaliśmy noclegu… ale zachód słońca był tak cudowny, że przystanek okazał się konieczny 🙂
W końcu udało się znaleźć miłe miejsce na nocleg wśród zieleni i można było wyruszyć na miasto – spacerowaliśmy uliczkami, zwiedziliśmy nocny market i zjedliśmy pyszności na wegetariańskim bufecie za całe… 5zł 🙂
Kolejnego dnia wstaliśmy wcześnie by zjeść lokalne śniadanie przy markecie i jak najszybciej pojechać do kolejnego punktu planu… szybko jednak przypomniało nam się o postrzeganiu czasu w Laosie… Nikt się nie spieszy, nie ważne, że dopiero poranek, nie ma klientów itd… ważne sprawy z koleżanką z knajpki obok obgadać trzeba… na posiłek czekaliśmy wieczność 😉
Miejscem, na którym szczególnie nam zależało były wodospady Kuang Si Falls. Warto być tam wcześniej, kiedy nie jest jeszcze tak tłoczno (choć przed południem bywa tam chłodno). Park jest cudowny, ogromny, można leniwie odpoczywać nad wodospadami albo wybrać się na ścieżkę trekkingową w górę wodospadów. Tuż przy wejściu do parku jest też Rescue Bear Centre, gdzie znajdują się „misie” wyrwane ze złych warunków.
My zdecydowanie zakochaliśmy się w tym miejscu!
Po powrocie do miasta obejrzeliśmy kilka świątyń, z których słynie miasto, a na zachód słońca wybraliśmy wzgórze Phu Si Hill – tutaj uwaga, bo choć widoki są piękne, to jednak miejsce do przyjemnych nie należy – masa turystów, którzy wzajemnie sobie przeszkadzają, a szkoda…
Wat Wisunalat (Wat Visoun)
Wejście do świątyni Phou Si
Smażone wodorosty z sezamem i suszonymi pomidorami, mniam!
Ostatniego dnia w pięknym Luang Prabang znów nastawiliśmy się na poranne wstawanie chcąc zobaczyć słynne Alms giving – mnisi wyruszają wówczas na ulice miasta zbierając dary od mieszkańców. Niestety z tej pięknej tradycji akurat w Luang Prabang zrobiono atrakcję turystyczną – przypadkowi ludzie przekazują mnichom nie zawsze odpowiednie jedzenie, nie wspominając już o tym, że turyści stają 50cm od mnichów „strzelając im lampą w twarz”, a po nich od razu widać, że czują się jak w zoo… 🙁 Na szczęście w innej części miasta trafiliśmy na prawdziwe Alms giving, gdzie lokalni mieszkańcy przekazywali dary (głównie ryż) mnichom.
Był to nasz ostatni już, leniwy dzień, zwiedzaliśmy miasto, świątynie, z przystankami na przysmaki i zimne Beerlao…
Wat May
W Luang Prabang są dwa bambusowe mosty nad rzeką Nam Khan. Oba są rujnowane podczas każdej pory deszczowej i gdy nastaje pora sucha trzeba je budować od nowa(dlatego też wstęp na nie jest płatny, choć nie jest to majątek: 3-5zł).
Laotańskie przysmaki
Morning glory to chyba najcudowniejsza rzecz, która jest tam… a nie da się jej niestety kupić u nas.
Wat Xieng Thong
Wat Hosian Voravihane – tutaj załapaliśmy się na niezwykły koncert gongów w wykonaniu mnichów. Podobno świętowali pełnię księżyca.
Z Luang Prabang wyjechaliśmy nocnym (baaaardzo lokalnym… 🙂 ) autobusem do stolicy – Vientiane.
Najbardziej ciekawił nas tam Buddha Park (Xieng Khuan) leżący 25km na południowy wschód od miasta. Jest to miejsce, w którym znajduje się ponad 200 buddyjskich i hinduistycznych rzeźb(park został stworzony w 1958r. przez mnicha, który studiował zarówno buddyzm, jak i hinduizm).
Ta budowla, do której wchodzi się przez paszczę demona mieści w sobie 3 piętra pełne rzeźb, reprezentujące kolejno: piekło, ziemię i niebo.
Bardzo ważnym zabytkiem miasta jest Patuxai (Victory Monument), przypominający nieco paryski łuk triumfalny – w końcu Laos był kiedyś kolonią francuską… Rozpościera się z niego piękny widok na miasto.
Ostatniego dnia, zanim opuściliśmy Vientiane zwiedziliśmy najważniejszą świątynię dla Laotańczyków – Wat Pha That Luang (The Great Stupa) z ogromnym leżącym Buddą.
Naszym ostatnim przystankiem na laotańskim lądzie było Pakxe. Lokalny klimat, fajny targ Dao Heuang, smaczne jedzenie, ale jednak przede wszystkim meeeega upał 😉 nawet po zmroku trudno było się schłodzić, więc z niemałym żalem spędziliśmy tam tylko jedną noc.
Popularny składnik w laotańskiej kuchni – suszona bawola skóra – dodaje się ją często do wywarów, dań, sałatek
Ostatnim punktem programu w Laosie było Four thousand islands (Si Phan Don) – cztery tysiące wysp na Mekongu. Rzeka tam robi się tak szeroka (aż 14km!), że podobno tyle ich można naliczyć 🙂 Najpopularniejsze są jednak trzy: Don Khong, Don Det i Don Khone. Na naszą przystań wybraliśmy Don Det – niezwykle klimatyczna wysepka z całą masą knajpek i opcji noclegowych. Spokojne, leniwe wioskowe życie, pełne niesamowitych smaków i cudownych słonecznych spektakli o poranku i wieczorem wciągnęło nas tylko na 3 dni, ale są i tacy których wciąga… i nie wypuszcza 🙂
To JEDYNY taki obrazek, który widzieliśmy w całym Laosie (o ile nie generalnie w Azji…) 🙂
Główna ulica na wyspie – idealna do przemierzania rowerem!
Na wyspie za 5zł można wypożyczyć na cały dzień rower i przemierzać Don Det lub sąsiadujący Don Khone. Wyspy łączy most, na który wjazd wprawdzie jest płatny, ale zawiera już wejście na przepiękne wodospady Li Phi Falls. Przez lokalsów nazywany jest Spirit Trap – wierzą, że jest on pułapką na złe duchy. Wodospady są niesamowite, prąd rzeki jest ogromny, a woda pryska tak mocno, że będąc daleko od wody można poczuć bryzę na twarzy 🙂
Ścieżka wzdłuż wodospadów jest dość długa a na jej końcu czeka piękna plaża ze złotym (gorącym!!) piaskiem 🙂
…i przesympatyczna chilloutowa knajpka z pysznymi owocowymi koktajlami…
Niedaleko wodospadów Li Phi jest plaża, z której można udać się na rejs łódką w miejsce, gdzie można zobaczyć wymierające delfiny rzeczne – irawaddy dolphins. Co ciekawe delfiny te nie wyskakują z wody, tak jak te w większości nam znane, a jedynie delikatnie się wynurzają. Boją się też łodzi… dopiero kiedy wyłączony został silnik i czekaliśmy w ciszy – pojawiły się!
Koniecznie zwróćcie uwagę na ten migocący złoty piasek 🙂
Lokalne knajpki są wszędzie, a my uwielbiamy lokalne smaki 🙂
Na samym dole wyspy dojechaliśmy do wioski Ban Han Khone, która była zarazem pięknym punktem widokowym na rzekę.
Życie w dżungli na wyspie… Dzieci mają „trochę” inne zabawki niż u nas…
Nawet w środku lasu jest warsztat naprawy rowerów 😉 ale jak się patrzy na te drogi to chyba wiadomo dlaczego… 🙂
Zanim powróciliśmy na Don Det wybraliśmy się jeszcze do głównej wioski na Don Khone i cóż, trzeba przyznać, że zachody słońca z tej strony również są niesamowite 🙂
Kolejny dzień zaczęliśmy wcześniej niż planowaliśmy… Po prostu coś kazało nam się obudzić i wstać… i szybko pobiec na drugą stronę wyspy by zdążyć na najlepsze światło 😉 to był zdecydowanie najpiękniejszy wschód słońca, jaki widzieliśmy w Azji 😉
Po poprzednim dniu ciągle nam było mało wodospadów i postanowiliśmy wyruszyć na Khone Phapheng – największy wodospad w południowo-wschodniej Azji, w najwyższym miejscu sięga on 21 metrów wysokości! Widoki są bardzo ładne, choć poprzedni Li Phi Falls zrobił na nas większe wrażenie.
Aby dostać się na wodospad z wyspy Don Det musieliśmy wziąć łódź na ląd, a potem vanem dojechać na miejsce.
Poniżej już nasze ostatnie wspomnienia z Laosu… przepyszne jedzenie, spokojne wioskowe życie, pięcioosobowe rodzinne wyprawy skuterem, śliczne dzieciaki, dzikie zwierzęta (te bardziej udomowione też cieszą oko 😉 zwłaszcza kurka wygrzebująca świni jedzenie z pyska 🙂 ) i po raz kolejny – cudowne momenty, gdy słońce chowa się za horyzontem…
Spodobało Wam się nasze spojrzenie na Laos?? Zostawcie słówko w komentarzu, a będzie nam miło. Może również zwiedziliście ten kraj i byliście w miejscach, do których nie dotarliśmy? Koniecznie dajcie znać 🙂 A tymczasem my zabieramy się za przygotowywanie opowieści z (głównie) północnej Tajlandii 🙂
Zapraszamy Was również na nasze pozostałe podróżnicze opowieści:
- Wietnam – Południe 2020
- Singapur
- Malezyjskie wyspy – Tioman, Pangkor, Penang, Langkawi
- Malezja kontynentalna – Melaka, Kuala Lumpur, Kuala Kangsar, Cameron Highlands
- Rajska Tajlandia – Koh Mook, koh Kradan, koh Lanta, Krabi, Trang i Bangkok
- środkowa Tajlandia 2015
- Tajlandia 2017 – północ + wyspy
- Kambodża
- Teneryfa
- Malta
- Rodos
- Międzyrzecze Wołoskie
Zobacz naszą pełną galerię fotografii: www.magiaobrazu.com
Skontaktuj się z nami:
* poprzez formularz kontaktowy
* pisząc na maila: jacekanna@gmail.com
* pod numerem telefonu: 662.019.661 (Jacek) / 608.712.019 (Ania)
Dołącz do nas na facebooku: www.facebook.com/magiaobrazu
Jesteśmy również na Pinterest! Magia Obrazu
Asia by MatejkoŚwietny wpis! Dużo zdjec, przez co można faktycznie zobaczyć jak tam jest w Laosie nie byłam i przyznam, ze po odwiedzeniu Mjanmy skreśliłam go z listy miejsc do odwiedzenia, a może niesłusznie? fantastyczna wyprawa! Pozdrawiam i zapraszam do siebie
Ania i JacekDzięki Za miłe słowa 🙂 Nam Laos bardzo się podobał, a zwłaszcza okolice Luang Prabang (żałujemy, że nie zostaliśmy tam dłużej) i 4 thousand islands. Za to już sama stolica niekoniecznie, ale cała reszta- piękna 🙂